Wojna w tragiczny, ale i przedziwny sposób potrafi pokierować ludzkimi losami. Tak też potoczyła się historia setek polskich dzieci, które podczas II wojny światowej znalazły schronienie daleko poza granicami naszego kraju. Mowa dziś będzie o tych, które dotarły do Indii. Z dzisiejszej perspektywy historia ta wydaje się niezwykła i wręcz nieco bajkowa.
Kontekst wydarzeń był tragiczny. W 1940 odbyły się masowe wywózki polskiej ludności w głąb Związku Radzieckiego, gdzie nasi rodacy zostali przymuszeni do robót w niezwykle ciężkich warunkach. Wiele dzieci nie przeżyło nawet transportu, a te, które przetrwały, zostały zdziesiątkowane przez głód i choroby.
W 1941 r. Polska zyskała pozwolenie na utworzenie armii wewnątrz Związku Radzieckiego. Powstała armia generała Andersa, w szeregi której włączyli się nasi rodacy zwolnieni z łagrów. Armii udało się opuścić ziemię ciemiężycieli.
W pół roku później wydana została zgoda, by wraz z armią Andersa Związek Radziecki opuściły również polskie sieroty. Umieszczone w radzieckich sierocińcach dzieci były odnajdywane i wyciągane przez polskich ochotników. Wiele z nich trafiło do Aszchabadu (stolicy Turkmenistanu), do zorganizowanego dla nich sierocińca. Znaczącą rolę w powstaniu przytułku odegrała znana polska piosenkarką Hanka Ordonówna wraz z mężem, która z poświęceniem szukała polskich sierot w radzieckich sierocińcach, wyciągała je stamtąd i wysyłała do Aszchabadu.
Tu zaczyna się niezwykła historia. O tragicznym losie polskich dzieci dowiedział się maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji, dziedzic jednego z księstw w zachodnich Indiach. Była to nietuzinkowa postać: wykształcony w Europie, zajmował ważne stanowiska – przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich i był jednym z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Wielkiej Brytanii. Tam jego losy splotły się z losami generała Sikorskiego.
Maharadża postanowił przygarnąć polskie dzieci i udzielić im schronienia, budując Polish Children Camp w Balachadi, w pobliżu swojej letniej rezydencji. Gdy dzieci trafiły do obozu, na miejscu czekały już przygotowane dla nich domki, ponad którymi łopotała umieszczona na maszcie polska flaga.
Po trudach wojennych dzieci znalazły się w egzotycznej, bajkowej rzeczywistości, wśród palm, słoni, fakirów i pawi, pod troskliwym okiem samego maharadży.
Jam Saheb Digvijay Sinhj zadbał o młodych Polaków, nie tylko zaspokoił ich podstawowe potrzeby, ale otoczył ich czułą opieką. Poprosił nawet dzieci, by zwracały się do niego per „Babu”, co znaczy „Ojciec”. Mówił: „Nie patrzcie na siebie, jak na sieroty. Jesteście teraz mieszkańcami Nawanagaru, a ja jestem Babu, ojcem wszystkich ludzi w Nawanagarze, a więc także waszym.” Sam pojawiał się w obozie, przechadzał po jego uliczkach i rozmawiał z dziećmi, dzieląc ich smutki i radości.
Starszym wychowankom w Balachadi zapewniony został dostęp do edukacji. Powstała szkoła, w której rolę nauczycielek sprawowały Polki, które cudem przetrwały warunki sowieckich łagrów. Wśród nich była również Hanka Ordonówna. Nagrodą za dobre wyniki w nauce były wycieczki do pałacu maharadży, skąd dzieci wracały obładowane słodkościami. Rytm dnia ustanowiony był na wzór harcerski. Poranek zaczynał się od gimnastyki, a potem następował apel w szeregach zwróconych w stronę Polski.
Maharadża uczestniczył w życiu obozu, był stałym widzem wystawianych przez dzieci przedstawień. Fascynował się również kulturą polską. Podobno z zamiłowaniem czytywał „Chłopów” Reymonta. Tak w spokoju mijały lata w polsko-hinduskim przytułku.
Za przykładem Jama Saheba poszli inni maharadżowie, udzielając schronu polskim dzieciom, których ogółem wojenną zawieruchę przetrwało w Indiach około 5000.
Polski obóz został zlikwidowany w 1946 roku, a jego mieszkańcy przeniesieni do Valivade – polskiego miasteczka w Indiach. Podobno przed odjazdem, na dworcu, na pożegnanie maharadża czule obejmował dzieci, nie kryjąc wzruszenia.
Różnie potoczyły się dalsze losy polskich uchodźców. Niektórym dzieciom za pośrednictwem Czerwonego Krzyża udało się odnaleźć rodziców, inne osiągnąwszy pełnoletność zdecydowały się na emigrację do Kanady, Stanów Zjednoczonych, czy Australii. Niewiele wróciło do rządzonego przez komunistów kraju.
Niezwykła serdeczność maharadży Jama Saheba Digvijay Sinhji pozostawiła trwały ślad w pamięci Polaków. Otrzymał on pośmiertnie z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyż Komandorski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Już jako dorośli, jego wychowankowie ufundowali tablicę-pomnik na terenie dawnego osiedla w podziękowaniu za okazaną pomoc i gościnność. Imieniem Dobrego Maharadży – Jam Saheba Digvijaysinhji nazwano skwer na warszawskiej Ochocie z pomnikiem poświęconym Jego pamięci. Jego imieniem nazwano również jedną z warszawskich szkół średnich.
Wpis jest częścią projektu „POLONIKA – ślady Polaków za granicą”, który odkrywa miejsca na świecie, w których w szczególny sposób zaznaczyła się obecność Polaków.
Źródła:
https://m.interia.pl/nowa-historia/news,nId,1411399 https://www.thebetterindia.com/52118/maharaja-digvijaysinhji http://aakaarfilms.com/alittlepoland/about https://www.thebetterindia.com/52118/maharaja https://m.interia.pl/nowa-historia/news,nId,1411399